24/01/2013

Jean Michel Jarre Wywiad - 8, sierpień 1998


Przystojny, szczupły, niewysoki, o ujmującym uśmiechu. Opadające na czoło niesforne kosmyki ciemnych włosów nadają mu chłopięcy wygląd. Nikt nie dałby mu więcej niż 35 lat. W rzeczywistości 24 sierpnia skończy 54. Jean Michel Jarre, światowej sławy muzyk, twórca muzyki elektronicznej, sprzedaje swoje płyty w milionowych nakładach i gromadzi na koncertach setki tysięcy ludzi. Jego album "Oxygene" (1977) stał się największym przebojem w historii francuskiej fonografii. 


Pana koncerty to wielkie spektakle, w których światło i tworzone za pomocą laserów obrazy są równie ważne jak muzyka. Czy to, że interesuje się pan malarstwem i że sam pan maluje, wpływa na pana kompozycje? 

Ten wpływ istnieje właściwie od zawsze. Kiedy zacząłem tworzyć muzykę elektroniczną, zadałem sobie pytanie, jak można ją pokazać, jak ją wyreżyserować, jak zagrać, aby słuchacz stał się także widzem. Kiedyś słuchanie muzyki było prawdziwym wydarzeniem. Dziś możemy po prostu posłuchać jej w domu, wtedy, kiedy mamy na to ochotę. Dlatego uważam, że jeśli już ktoś wybierze się na koncert, powinien otrzymać znacznie więcej. Staram się więc "ilustrować" muzykę. W moich koncertach architektura, otoczenie, efekty specjalne oraz muzyka łączą się w jedną całość.

12 lat temu byłam z siostrą na pana koncercie w Lyonie. Gdy na niebie pojawiły się twarze papieża i Lecha Wałęsy, byłyśmy jedynymi osobami wyrażającymi swój entuzjazm. Czy dziś także zdarza się, że idee, które chce pan przekazać w trakcie koncertu, bywają niezrozumiane? 

Pamiętam tamten koncert... To był dla mnie powrót do krainy dzieciństwa, bo urodziłem się w Lyonie, a scena, na której wówczas wystąpiłem, ustawiona była całkiem niedaleko mojej dawnej szkoły... Ale wracając do pani pytania: wydaje mi się, że każde moje przedsięwzięcie może być odczytywane na wiele sposobów. Są ludzie, którzy chcą zwyczajnie obejrzeć grę świateł, posłuchać muzyki i pobawić się. Inni szukają głębszych znaczeń. Udany pomysł to ten, który zakłada istnienie kilku poziomów zrozumienia. Bardzo zależy mi na tym, aby moje koncerty można było odbierać wielowarstwowo.

Zawsze starannie wybiera pan miejsca na swoje koncerty: grał pan na paryskim Place de la Concorde, w portowej dzielnicy Londynu - Docklands, w paryskiej, nowoczesnej dzielnicy La Defence, w Alpach Szwajcarskich. Czy jest jeszcze gdzieś na świecie pana wymarzone miejsce na koncert? 


Jest wiele takich miejsc, np. w Polsce, na zaproszenie Lecha Wałęsy, miałem grać w Stoczni Gdańskiej. Zaproponowano mi także Częstochowę, w której miał się dobyć koncert z okazji wizyty papieża. Mam nadzieję, że te plany ziszczą się w niedalekiej przyszłości. Marzą mi się też piramidy egipskie... Są także miejsca nieznane szeroko, ale tak piękne, że byłyby dla mnie znakomitą inspiracją, np. jakaś mała, zagubiona, górska wioska.

Mówił pan kiedyś, że każda podróż zbliża pana do kolejnej płyty. Lubi pan się też odwoływać do słów Hemingwaya, który twierdził, że aby poznać kraj, potrzeba 3 dni albo 3 pokoleń. W przypadku Polski były to właśnie 3 dni. Czy wizyty w naszym kraju w jakiś sposób pana zainspirowały? 

Oczywiście. Czasami wyczuwamy klimat, ducha miejsca instynktownie, niemal natychmiast. Ale aby rzeczywiście zrozumieć dany kraj i jego mieszkańców - na to potrzeba wielu lat. Moja więź z Polską jest wyjątkowa: to właśnie polska publiczność pierwsza zareagowała na moją płytę "Oxygene". To stąd przyszły pierwsze listy z wyrazami uznania, z podziękowaniami. I od tamtego czasu mam znakomity kontakt z polską publicznością. Każdy artysta potrzebuje akceptacji oraz głębokiego spontanicznego porozumienia z odbiorcami swoich utworów.

Jest pan pierwszym muzykiem, któremu udało się zgromadzić na koncertach miliony ludzi - trafił pan nawet do Księgi Rekordów Guinnessa. Był pan także peirwszym zachodnim muzykiem koncertującym w Chinach. Czy jest jeszcze coś, w czym chciałby pan być pierwszy? 

Nigdy nie robiłem niczego tylko po to, aby być w czymś pierwszy. Kiedy tworzymy - obraz, książkę, koncert czy płytę - to nie po to, by bić rekordy, lecz by spróbować jak najuczciwiej podzielić się z innymi tym, co w nas głęboko siedzi. To prawda, że moje życie artystyczne często wiązało się z czymś "innym", szczególnym, początkowo spychanym nawet na margines. Sklepy muzyczne nie chciały zamawiać moich płyt, bo nie było tam śpiewu, a wykorzystywane przeze mnie instrumenty wydawały się dziwne. Koncerty były darmowe, więc organizatorzy pytali, na czym zarobią, skoro nie ma biletów. To wszystko sprawiało, że moja praca zawsze była nieco "inna".

Pana najnowsza płyta "Odyssey trough Oxygene" także jest czymś niecodziennym, nowatorskim. To przedsięwzięcie multimedialne. Co oznacza? 

Nie jest to całkiem nowa płyta. Wydanie albumu z nowymi kompozycjami planuję na przyszły rok. "Odyssey trough Oxygene" to praca zbiorowa. W jej tworzeniu wzięło udział wielu dj'ów i artystów sceny techno, którzy remiksowali utwory z "Oxygene 7-13". To rodzaj podróży przez wszystkie wersje moich utworów. Płyta ma charakter interaktywny, multimedialny, ponieważ można ją włożyć do komputera i tworzyć własne obrazy i teledyski. Nawet osoby nieobeznane z techniką komputerową, mogą sobie znakomicie dać radę. Muzyka wyzwala wyobraźnię, i każdy, poprzez intuicyjny kontakt z dźwiękiem i obrazem, może ją odbierać na swój sposób. Dzięki temu we własnym domu każdy może przeżywać to, co ja staram się przekazać w czasie moich koncertów.

Nazywano pana "ojcem muzyki elektronicznej" i "ojcem world music". Teraz mówi się o panu jako o "ojcu chrzestnym muzyki techno". Czy czuje się pan prekursorem we wszystkich tych dziedzinach

To mi wygląda na bardzo dużą rodzinę, a więc i odpowiedzialność jest ogromna! Ale ja nie upominam się o miano "ojca" czy "ojca chrzestnego" żadnej dziedziny muzyki. Rzeczywiście, byłem jednym z pierwszych muzyków, którzy traktowali muzykę elektroniczną jako oddzielny gatunek, a nie jako sposób grania. W latach 90. ta muzyka stała się jednym z najpopularniejszych gatunków i dziś jest wielu artystów, którzy się nią zajmują. Okazało się, że bardzo łatwo przychodzi mi porozumieć się z tymi ludźmi. Mam z nimi wiele kontaktów towarzyskich i zawodowych.

Jak wygląda pana zwyczajny dzień? O której pan wstaje? 

Staram się wstawać wcześnie, choć to nieustająca walka, bo długo pracuję i późno kładę się spać. Lubię pracować nocą, bo wtedy jest cisza. Nie ma hałasów, które tak bardzo przeszkadzają w dzień. Ale rano też pracuję - co prawda nie komponuje, ale porządkuję to, co napisałem w nocy, myślę nad aranżacją albo nad układem koncertu.

A więc raczej nie wpada pan na genialne pomysły w czasie śniadania? 

Nie, jestem typową "sową", człowiekiem nocy, nie poranka.

Mówi się, że jest pan współczesnym Dorianem Grayem, ponieważ mimo upływu czasu jest pan ciągle młody. Na czym polega sekret pana młodości? 

To chyba genetyczne. Moi rodzice wyglądają na dużo młodszych, niż są naprawdę. Ale myślę, że także twórczość bardzo mi służy. Praca nad coraz to nowymi projektami sprawia, że czas płynie dla mnie zupełnie inaczej.

Pana ojciec, Maurice Jarre, jest słynnym kompozytorem muzyki filmowej, zdobywca Oscarów za "Doktora Żiwago" i "Podróż do Indii". Czy pana syn interesuje się komponowaniem? Czy powstanie muzyczna dynastia? 

W tej dziedzinie też nie planuję bicia rekordów, chociaż mój ojciec często powtarza, że być może trzecie pokolenie dokona czegoś o niebo bardziej interesującego niż dwa poprzednie. Ale na razie mój syn studiuje literaturę, a poza tym zajmuje się magią i jako magik zupełnie nieźle sobie radzi. A muzyka jest częścią świata iluzji, więc można dyskutować, czy jest to kontynuowanie tradycji, czy nie.

Wygląda na to, że rzeczywiście kolejne pokolenie może nas jeszcze nie raz zaskoczyć. Serdecznie dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Monika Luft
"Pani", nr 8, sierpień 1998

1 comment: