fot. Piotr NowakFotorzepa |
65 lat kończy Jean-Michel Jarre. Wywiad z archiwum tygodnika "Przekrój" - 03-12-2010
Każdego artystę napędza obsesyjna chęć osiągnięcia ideału – przyznaje nestor muzycznej elektroniki Jean Michel Jarre i nie godzi się na mówienie o sobie w czasie przeszłym...
Kilka miesięcy temu otrzymał pan nagrodę magazynu „Mojo” za całokształt twórczości. Laur prestiżowy, ale przyznawany artystom, po których nikt już zbyt wiele się nie spodziewa.
– Dlatego powiedziałem, że mam nadzieję wrócić do nich za 20 lat po drugą taką nagrodę. Już na tej trasie zamierzam zaskoczyć fanów rzeczami, których nie widzieli i nie słyszeli na moich koncertach.
Co pan uważa za życiowe osiągnięcie?
– Każdego artystę napędza obsesyjna chęć osiągnięcia ideału. Kiedy zaczynałem, myślałem, że jest w zasięgu ręki, dzisiaj wydaje mi się bardziej odległy. Możesz za nim podążać w nieskończoność. Weźmy Romana Polańskiego – facet ma prawie 80 lat, ubiegły rok był dla niego koszmarem, ale nakręcił jeden z najlepszych swoich filmów – „Autora widmo”! Takie podsumowania mają sens, kiedy artysta zejdzie już z tego świata.
Zastanawiał się pan kiedyś, ilu ludzi przychodzi na pana koncerty posłuchać muzyki, a ilu tylko po to, by zobaczyć fajerwerki i lasery?
– Myślę o tym niemal od pierwszych dni kariery. Kiedy nasi dziadkowie chcieli posłuchać muzyki, musieli iść na koncert. Dzisiaj muzyki możemy słuchać wszędzie: w domu, samochodzie, na ulicy. Stąd wzięły się oczekiwania wobec muzyki na żywo – wiążą się one zwykle z jej stroną wizualną. Przecież nie ma niczego seksownego w facecie, który stoi za komputerem. Zresztą nie wymyśliłem niczego nowego. A Verdi, Wagner? Stale współpracowali ze stolarzami czy z malarzami, tak ważny był dla nich wizualny aspekt prezentacji ich muzyki. Ja tylko miałem do dyspozycji lepszą technologię. Za mną poszli inni. Kiedy zaczynałem, The Rolling Stones czy U2 po prostu odgrywali piosenki, a dzisiaj ich koncerty to uczta dla oczu.
Decydując się na grę w zamkniętych pomieszczeniach, nie wywiesza pan białej flagi? Wielki Jarre wciśnięty w halę sportową...
– Zawsze marzyłem o tym, by magię wielkich spektakli wprowadzić w przestrzeń, którą łatwiej kontrolować. 10 lat temu nie było na świecie odpowiedniej liczby hal, które sprostałyby moim wymaganiom technologicznym. To się zmieniło – grając pod dachem, chcę dać fanom jeszcze więcej. Interesuje mnie prawdziwa dynamika, nie sztuczne muskuły. Po to właśnie wożę te analogowe syntezatory. Dźwięku melotronu nie podrobi żaden komputer. Thereminu też nie da się niczym zastąpić. Ruszyłem w tę trasę po to, by wrócić do improwizacji, wolności.
A może jak grupa Autechre skryje się pan w ciemnościach i zostawi same dźwięki?
– Po co miałbym iść na taki koncert? Wolałbym posłuchać muzyki w domu. Koncert to dla artysty okazja do nawiązania szczególnego kontaktu z publicznością i ja akurat lubię wykorzystywać do tego efekty wizualne. Koncert, na którym niczego nie widać, to ciekawa koncepcja, ale nie ma się wtedy pewności, czy artyści nie zostali w domu.
Śledzi pan rozwój muzyki elektronicznej?
– Interesuję się muzyką elektroniczną, bo czuję się częścią tej rodziny. Bacznie obserwuję scenę francuską – Air, ale też młodych artystów, takich jak Sébastien Tellier, Vitalic czy Yuksek. Z Vitalikiem współpracowałem, z Sébastienem również. Uwielbiam Röyksopp i Underworld, czekam na nową płytę OMD. Zna pan Mohini Geisweiller? Świetna dziewczyna. Ostatnia płyta Fuck Buttons zrobiła na mnie duże wrażenie…
Myśli pan, że równie duże wrażenie robi na nich Jean Michel Jarre? Nie potrafiłbym wymienić wielu pańskich artystycznych spadkobierców.
– Nie jest tak źle. Wspominałem już o rockowych zespołach, które sporo się ode mnie nauczyły. Również kultura rave z jej adaptowaniem na jedną noc miejsc niemających nic wspólnego z muzyką była bezpośrednim nawiązaniem do moich pomysłów. Sposób, w jaki wykonuje się dzisiaj muzykę elektroniczną na żywo, to w dużej mierze nawiązanie do moich koncertów. Większą megalomanią niż korzystanie z laserów jest wyjście na scenę tylko z gitarą i dwugodzinne wyginanie się z nią na oczach tysięcy ludzi.
Przewidział pan zadyszkę fonografii, wydając w 1983 roku album „Music for Supermarkets” w jednym egzemplarzu. Sprzedawanie limitowanych edycji płyt najwierniejszym fanom to dziś powszechna praktyka.
– Ta płyta była ostrzeżeniem dla przemysłu fonograficznego: nie niszczcie sklepów muzycznych, bo bez nich zginiecie! Nikt mnie nie słuchał. Nie martwię się jednak, bo koniec płyty kompaktowej to żadna katastrofa. Nie będzie CD, ale na pewno ktoś wymyśli sensowną alternatywę. To palący problem, który dotyka muzyków, producentów, ludzi mediów, branży filmowej i wielu innych grup zawodowych, więc musimy go rozwiązać. Niech pan się nie martwi – firmy, które zarabiają na nas miliony, na pewno wymyślą coś, co pozwoli im przetrwać na rynku. Nie czuję więc, że coś się kończy, ale raczej, że jesteśmy u progu nowej ery.
Rozmawiał Jarek Szubrycht
„Przekrój” 45/2010
Source: www.przekroj.pl
No comments:
Post a Comment